Zamknij

I wojna światowa: Masakra pod Gorlicami

19:14, 13.05.2017 J.R
Skomentuj Żołnierze 100. Cieszyńskiego Pułku Piechoty podczas ataku na wzgórze Pustki. Zdobycie tego silnie umocnionego punktu obrony Rosjan miało kluczowe znaczenie dla przebiegu bitwy pod Gorlicami. Foto: NAC Żołnierze 100. Cieszyńskiego Pułku Piechoty podczas ataku na wzgórze Pustki. Zdobycie tego silnie umocnionego punktu obrony Rosjan miało kluczowe znaczenie dla przebiegu bitwy pod Gorlicami. Foto: NAC

Wbrew intencjom zmagających się pod Gorlicami mocarstw ta operacja miała największe znaczenie dla odrodzenia się niepodległej Polski.

Turyści o bitwie gorlickiej dowiadują się najczęściej dopiero, gdy w zaroślach Beskidu Niskiego natkną się przypadkiem na cmentarz o dziwacznej, pompatycznej architekturze. To jedna z wielu nekropolii, jakie jeszcze przed końcem I wojny światowej zostawił tu austro-węgierski Kriegsgraber Abteilung.

Rzędy krzyży zachodniochrześcijańskich i prawosławnych stoją na nich w porządku prawdziwie ekumenicznym, a różnorodność pisowni nazwisk na emaliowanych tabliczkach przypomina spis języków z biblijnej wieży Babel. Pochodzą z całkiem innych czasów, gdy szczyty gór zamiast lasów pokrywały rozległe pastwiska i nic nie przesłaniało widoków na doliny po obu stronach Karpat. Łagodne przełęcze bardziej wtedy łączyły, niż oddzielały Galicję od Niziny Węgierskiej. Wielka Wojna sprawiła, że na te wzgórza padł uważny wzrok aż trzech mocarstw.

Przepychanki w Bieszczadach

Sztabowcy c.k. armii mieli powody, by, ślęcząc nad mapami, nerwowo szarpać sumiaste wąsy, a pobrzękiwanie ich orderów w 1915 r. musiało dźwięczeć wyjątkowo ponuro. Zanim opadły pierwsze liście z drzew, po euforii początku wojny nie było już śladu. Do końca listopada 1914 r. wojska rosyjskie zajęły prawie całą Galicję, zamykając 130 tys. austro-węgierskich żołnierzy w oblężonym Przemyślu i ustawiły działa na przedpolach Krakowa, gdzie do dziś stoi obelisk upamiętniający najdalej wysunięte pozycje rosyjskie. Wprawdzie po miesiącu ciężkich walk udało się odepchnąć Rosjan od Bramy Morawskiej, lecz zima minęła na równie krwawych, co jałowych ofensywach i kontrofensywach. W górach toczyły się mordercze starcia o pojedyncze szczyty, wsie i przełęcze, które na przemian zdobywano i tracono, brnąc tyralierami w zaspach kopnego śniegu pokrywającego stoki. Próby odblokowania Przemyśla utykały w Bieszczadach, przynosząc ogromne straty w ludziach.

Koniec pierwszego roku wojny przyniósł ustabilizowanie się frontu, który teraz przyjął kształt niezgrabnie nagryzmolonej litery L – biegł wpierw z północy na południe, od ujścia Dunajca przez zajmowane przez Rosjan Tarnów i Gorlice w głąb gór, by tam gwałtownie skręcić na wschód, wzdłuż głównego grzbietu Karpat. Dotychczas na korzyść państw centralnych na wschodzie działał brak zdecydowania wojsk rosyjskich, które rozpraszały siły na ogromnej przestrzeni od Prus Wschodnich po Rumunię. Teraz jednak cała uwaga Rosjan niepokojąco skupiła się na beskidzkich przełęczach, za którymi leżały Węgry. Kolejne natarcia z determinacją parły na drugą stronę Karpat, a okopy usadowiły się już w słowackich dolinach – od Medzilaborców po Zborov, zaledwie 8 km od średniowiecznego Bardejova, ważnego wtedy węzła komunikacyjnego.

Przedwiośnie potwierdziło, że nigdy nie jest tak źle, by nie mogło być jeszcze gorzej. Kapitulacja Przemyśla zluzowała rosyjską 11. Armię, co wzmocniło siłę ofensywy, która w Wielkanoc 1915 r. przedarła się z Beskidów 30 kilometrów w głąb Węgier, zajmując Stropkov i niebezpiecznie podchodząc do skraju Niziny Węgierskiej. Stąd był już tylko krok na równiny, gdzie Rosjanie mogli w pełni korzystać z szybkości swojej kawalerii. Ostateczne natarcie bardziej powstrzymały wiosenne roztopy i wyczerpanie zapasów amunicji niż austro-węgierskie dywizje. Na 4 maja rosyjska kwatera główna planowała początek marszu na Budapeszt.

Bez Niemców ani rusz

Zagrożone było centrum monarchii austro-węgierskiej, lecz po półroczu wojennych niepowodzeń c.k. armia była zbyt osłabiona, by odzyskać inicjatywę – do przełamania frontu nie wystarczyło żonglowanie odwodami. Już zimą straty w ludziach armii austro-węgierskiej przekroczyły stan z początku wojny i tylko na froncie galicyjskim, bez uwzględnienia wojny w Serbii, sięgnęły 800 tys. ludzi. Rozmiar niedoborów odzwierciedla sytuacja 3. Armii, której liczebność skurczyła się zimą o połowę, a VII Korpus po kilkudniowych walkach w górach zredukował się z 35 tys. do 6,5 tys. żołnierzy. Nowoczesna maszyneria wojenna działała z przerażająca wydajnością. Średni czas frontowej służby rekruta, nim poległ, został ranny lub trafił do niewoli, nie przekraczał sześciu tygodni. Dowodzenie w tych warunkach przestało polegać na planowym działaniu, lecz przypominało zatykanie coraz to nowych dziur w kadłubie tonącej łodzi jednym i tym samym korkiem. Na domiar złego do wojny po stronie ententy szykowały się Włochy, mogące wystawić milionową armię.

Austriacki szef sztabu, gen. Franz Conrad von Hötzendorf ostatnią szansę zapobieżenia katastrofie dostrzegł w tym, że większość sił rosyjskich, w sile trzech armii, skoncentrowana była w głębi gór, na południu. Szybkie i silne uderzenie za ich plecami z kierunku Gorlic dawało szansę na doprowadzenie do ich odcięcia, rozbicia lub zmuszenia do odwrotu, co mogło otworzyć drogę do odzyskania Galicji. Taki plan przedstawił w końcu marca sztabowi generalnemu w Berlinie, prosząc o wsparcie go dwoma lub czterema niemieckimi dywizjami. Cała nadzieja, lecz i największa niepewność wiązała się z nerwowo oczekiwaną odpowiedzią Niemiec. Dotychczasowe prośby o większe zaangażowanie II Rzeszy na wschodzie pozostawały bez pozytywnej reakcji Berlina.

Niemiecki Sztab Generalny całą uwagę skupiał na zachodzie, w nadziei na mające nadejść lada dzień niczym Godot przełamanie frontu. Głębszym powodem niepewności był pogląd niemieckiego szefa sztabu, gen. Ericha von Falkenhayna, że ze względów operacyjnych i strategicznych nie da się wygrać wojny z Rosją. Stąd plany Niemiec od początku nie uwzględniały działań ofensywnych na wschodzie, ograniczając się do manewrowej obrony. Falkenhayn pozostał głuchy nawet na wezwania Hindenburga, by wykorzystać jego zimowe sukcesy w Prusach Wschodnich.

Rzeczywistości jednak nie można było ignorować bez końca. Na zachodzie, wobec rosnącego w siłę korpusu brytyjskiego, Niemcy musiały przejść do obrony, Rosja jesienią prawie zagroziła Wielkopolsce. W tej sytuacji dopuszczenie do klęski Austro-Węgier byłoby polityczną i strategiczną katastrofą. Falkenhayn dostrzegł wreszcie na mapach sztabowych to samo, co widział w nich Hötzendorf. Kiedy więc Austriacy przedstawiali Niemcom swoje postulaty ofensywy pod Gorlicami, w Berlinie trwało opracowywanie zbieżnego z nimi planu, tyle że jego realizacja miała się odbyć porządnie, po niemiecku. Falkenhayn na potrzeby operacji skierował nie dwie, nie cztery, ale aż osiem dywizji, a gdy 16 kwietnia do Cieszyna doszła oficjalna odpowiedź Berlina, niemiecka kolej dysponowała już szczegółowym rozkładem przerzutu wojsk na Galicję. Operacja była tak tajna, że nawet dowódcy transportowanych oddziałów nie znali kierunku ani celu podróży przed opuszczeniem wagonów w miejscu przeznaczenia. Sztab austriacki został poinformowany o rozpoczęciu translokacji dopiero wtedy, gdy pierwsi niemieccy żołnierze dotarli do Bochni i Nowego Sącza.

Z niemieckich korpusów wzmocnionych dwiema dywizjami austro-wegierskimi utworzono całkiem nową 11. Armię. Była to formacja licząca prawie 130 tys. żołnierzy, o imponującej sile ognia, bo wyposażona w 606 dział, w tym 158 ciężkich, nie licząc 70 moździerzy, a także 260 karabinów maszynowych. Dowodził nią niemiecki generał August von Mackensen. Miał on doświadczenie w akcjach ratunkowych, bo dowodząc 9. Armią gasił już pożary na froncie wschodnim od Krakowa po Kujawy (notabene to ten sam Mackensen, który już jako emeryt w 1940 r. protestował przeciwko metodom Wehrmachtu stosowanym w Polsce podczas kampanii wrześniowej). Podlegały mu również austro-węgierskie 3. i 4. Armie, których dotychczasowe pozycje pod Gorlicami miała zająć 11. Armia. Całą tę masę luf i bagnetów skoncentrowano na odcinku krótszym niż 35 km, w którego centrum, niczym puszka na drodze walca drogowego, znalazły się Gorlice.

3. Armię austro-węgierską z jej najsilniejszym korpusem gen. Boerevica, skierowano w góry, na południowe skrzydło 11. Armii, natomiast 4. Armia arcyksięcia Józefa Ferdynanda zajęła pozycje na północy, od Gromnika do brzegu Wisły u ujścia Dunajca. Łącznie do przełamania frontu na 50 kilometrach dzielących Tuchów od Magury Małastowskiej stanęło prawie 217 tys. żołnierzy i 1050 dział.

Przełamanie pod Gorlicami

Nie sposób było przeoczyć aż ośmiu dywizji niemieckich i wbrew staraniom ich dowódców informacje o ich obecności dotarły do Rosjan już 27 kwietnia. Wprawdzie rosyjskie ustalenia były niedoszacowane prawie czterokrotnie, jednak w niczym to nie zmniejszało niepokoju rosyjskich żołnierzy, mogących przewidzieć już zarówno miejsce, jak i kierunek spodziewanej ofensywy. Broniąca rejonu Gorlic rosyjska 3. Armia była najsilniejsza na całym froncie i liczyła 220 tys. żołnierzy, uzbrojonych w 680 dział i 600 karabinów maszynowych, jednak siły te rozproszyły się na długiej linii, od brzegów Wisły po Bieszczady, przy czym większość tkwiła po drugiej stronie gór, skierowana przeciw Węgrom. Dowodził gen. Radko Ruskow Dimitriew, doświadczony bułgarski wojskowy, bohater wojen z Turcją, który uwikłany w intrygi i spiski polityczne opuścił ojczyznę i podjął służbę w armii rosyjskiej. Dimitriew był zbyt szczwanym wygą, by dać się zmylić nawet symulowanemu atakowi Austriaków przez Dunajec na północ od Tarnowa. Wzmożony od 28 kwietnia ostrzał artyleryjski w rejonie Gorlic, ruchy wojsk i wyniki zwiadu lotniczego nie pozostawiały wątpliwości. Choć prośby o nadesłanie posiłków na zagrożony odcinek słane już były od 12 kwietnia, stale spotykały się z odmową, dowódca całego frontu, gen. Iwanow i sama rosyjska kwatera główna byli bowiem całkowicie zafiksowani na punkcie ofensywy na Węgrzech. Także propozycja wycofania się na linię Pilzno–Jasło–Żmigród, by tam skoncentrować siły, została odrzucona. W efekcie nadchodzącemu natarciu sprzymierzonych pod Gorlicami 3. Armia mogła przeciwstawić tylko dwa korpusy o niepełnym składzie, liczące nie więcej niż 80 tys. żołnierzy i 200 dział. Na zapleczu były tylko niewielkie odwody, głównie kawalerii, zupełnie w tych warunkach bezużytecznej.

Gdy car Rosji Mikołaj II spacerował po ruinach przemyskich fortów i rozdawał żołnierzom złote ruble, jego wojska frontowe znajdowały się w opłakanym stanie. Rosyjska gospodarka nie podołała skali długotrwałej wojny. Żołnierzom zaczynało brakować wszystkiego – od prowiantu i kuchni polowych po amunicję, nie tylko artyleryjską, ale i karabinową; brakowało także samych karabinów. Duża część dział, które formalnie miała na stanie 3. Armia, nie nadawała się do użytku ze względu na zużycie materiału. Braki oficerów trzeba było nadrabiać podoficerami, a napływające z Rosji niewystarczające uzupełnienia, były w rzeczywistości transportami mięsa armatniego, bo na front zwożono mużyków bez przeszkolenia wojskowego, którzy z domowych pieleszy trafiali wprost w okopy.

Jedynym atutem armii Dimitriewa był system umocnień, w obliczu spodziewanego ataku pospiesznie ulepszany. Były to głównie wzmocnione rowy strzeleckie oraz punkty oporu tak rozmieszczone, by mogły wzajemnie wspierać się ogniem, poprzedzone zaporami z drutu i nieliczne pola minowe. Owe miny były to w istocie fugasy – prymitywne, samodziałowe ładunki, odpalane ręcznie przez obrońców, mogące razić odłamkami w zasięgu kilkudziesięciu metrów. Zamaskowane gniazda karabinów maszynowych posadowiono w głębi, by lepiej je ukryć przed artylerią, ale także by ich obecność za plecami wzmagała zapał bojowy obrońców pierwszej linii.

Wszystko to było za mało i zbyt późno. Kości zostały rzucone, bo Mackensen już wyznaczył początek ofensywy na 2 maja o 10 rano. Rozpoczęte cztery godziny wcześniej przygotowanie artyleryjskie wcale nie zachwyciło piechurów. Wiedzieli z doświadczenia, że artylerzystom wyczerpywała się amunicja jeszcze przed atakiem i w decydującym momencie żołnierze pozostawali w polu bez wsparcia, gdy go najbardziej potrzebowali. W dodatku palba uprzedzała o natarciu, eliminując element zaskoczenia. Tym razem jednak ostrzał nie ustawał przez całe cztery godziny, lecz tego, co rozpętało się o godz. 9, gdy do kanonady włączyły się ciężkie haubice, nie widzieli dotąd najbardziej doświadczeni frontowcy. Gdy punktualnie o 10. z okopów wyskoczyła pierwsza fala piechoty, artyleria wciąż nie ucichła, przeniosła tylko ogień na dalsze pozycje rosyjskie.

Mimo trzykrotnej przewagi liczebnej i pięciokrotnej w sile artylerii, atak nie okazał się niedzielnym spacerem. Przygotowanie artyleryjskie w wielu miejscach było tyleż widowiskowe, co nieskuteczne – atakujący przekonali się o tym, wpadając wprost na ukryte pozycje strzeleckie, a rosyjskie karabiny maszynowe ujawniały się dopiero w ostatniej chwili. Tylko rosyjska artyleria odszczekiwała się słabo i z rzadka, bo gdy obsługa każdego niemieckiego działa dysponowała zapasem 1,2 tys. pocisków, to Rosjanie musieli się obyć 40 pociskami, pamiętając, że to dopiero początek wielodniowej batalii.

Przed wojną Gorlice, z powodu rozwoju przemysłu naftowego, straciły już charakter sennego, galicyjskiego miasteczka, wybijając się na lokalne centrum gospodarcze – wszystko to jednak odeszło w przeszłość, odkąd stały się miastem frontowym. Trudno sobie wyobrazić życie w mieście, które przez ponad cztery miesiące było codziennie ostrzeliwane i obracane w ruinę, doświadczyło też wszystkiego, co wiązało się z rosyjską okupacją – grabieżami i brutalnym terrorem władz wojskowych. Jednak ta słoneczna, majowa niedziela 1915 r. okazała się dla Gorlic prawdziwym dniem zagłady.

Rankiem dość gładko przyszło zdobywanie przedpola – haubica 305 mm skutecznie zdemolowała rosyjskie pozycje wzmocnione kamiennymi nagrobkami na cmentarzu po zachodniej stronie miasta, po godzinie udało się też zdobyć kluczowe wzgórze na północy, lecz bezpośredni szturm został zatrzymany w walkach ulicznych. Ataki piechoty wstrzymano, a wciągnięte pospiesznie na zdobyte wzgórze działa kontynuowały niszczenie miasta. Prawie 90 proc. budynków leżało już w gruzach, gdy po południu rosyjska załoga skapitulowała. Widok górujących nad miastem ruin kościoła Najświętszej Marii Panny stał się później powielanym na pocztówkach symbolem całej bitwy.

Kluczowe dla powodzenia operacji było przechwycenie silnie umocnionego wzgórza Pustki, na północny zachód od Gorlic. Atakował je austro-węgierski VI Korpus, w którego skład wchodziła sformowana niemal w całości z Polaków 12. Dywizja Piechoty gen. Paula Kastranka. Dywizyjną artylerią dowodził gen. Tadeusz Rozwadowski, odznaczony potem najwyższym orderem Marii Teresy, wynalazca zastosowanej w tej bitwie kroczącej przed piechurami zapory ogniowej. Szturmowane od wsi Łużna pierwsze linie rosyjskiej obrony poddały się bez walki, spustoszone przez artylerię, lecz na zalesionym szczycie Rosjanie stawili zaciekły opór, umiejętnie robiąc użytek z karabinów maszynowych. Ostatecznie w południe wzgórze zdobyły bagnetami, w walce wręcz, pułki 56. wadowicki i 100. cieszyński, kosztem 900 zabitych. Wbrew legendzie w szturmie nie brał udziału sierżant Karol Wojtyła (ojciec późniejszego papieża Jana Pawła II), choć rzeczywiście figurował na stanie 56. Pułku. Jako podoficer intendentury przebywał z żoną na Morawach, gdzie przez całą wojnę nie brał broni do ręki.

Najmniej skuteczna okazała się artyleria w walce o Staszkówkę i Turze, gdzie rosyjskie karabiny maszynowe zdziesiątkowały elitarną 2. Dywizję Gwardii Pruskiej, pozbawiając ją do wieczora 20 proc. stanu osobowego. Choć obie wsie i przyległe wzniesienia zostały ostatecznie zdobyte, to tylko w jednym, 3. Pułku Grenadierów Gwardii poległo 200 żołnierzy, a 400 odniosło rany.

Nie łatwiej minął dzień w górach na południu. Sporym problemem dla atakujących było to, że ofensywa przebiegała z zachodu na wschód, w poprzek usadowionych z północy na południe dolin i biegnących nimi dróg. Dopiero po całodziennych walkach, okupionych wieloma zabitymi, udało się uchwycić prawy brzeg rzeki Ropy i zająć południowe przedmieście Gorlic, a Bawarczycy z 11. Dywizji Piechoty do wieczora zdobyli górujące nad Sękową szczyty Łysuli, tracąc 1 tys. zabitych i rannych. Najdalej wysunięty w głąb Karpat X Korpus austro-węgierski dotarł z Małastowa na Ostrą Górę, po wschodniej stronie doliny, w której leży Bartne. Zmierzch wyciszył walki. Zasięg rosyjskiego odwrotu znaczyły płonące wsie, a apokaliptycznego kolorytu dodawał scenerii gigantyczny pożar rafinerii ropy w Gliniku Mariampolskim.

Najwięcej zyskali Polacy

Pierwszy dzień bitwy nie przyniósł przełamania frontu, lecz jedynie jego przepchnięcie o kilka kilometrów. Rosyjski odwrót w żaden sposób nie przypominał bezładnej ucieczki. Mimo dotkliwych strat, obliczonych na ponad 30 tys. zabitych i wziętych do niewoli, Rosjanie nadal stawiali zorganizowany opór. Dane niemieckie mówią o 8 tys. zabitych żołnierzy. Jednak zajęcie kluczowych pozycji obrony rosyjskiej otwierało drogę do kontynuowania ofensywy.

Z powodu błota powstałego po nagłym deszczu 3 maja artyleria z trudem nadążała za maszerującą piechotą. Cały dzień aż do późnej nocy minął oddziałom niemieckim na zdobywaniu wzgórza Wilczak, zamykającego dostęp do biegnącej wzdłuż Ropy drogi na Biecz. Atakujący nie dość, że zmagali się z zaciekłym oporem obrońców, to sami musieli odpierać rosyjskie kontrataki, wzmocnione siłami III Korpusu Kaukaskiego, który dopiero teraz zaczął spod Dukli partiami docierać w rejon walk. Niemcom udało się wejść na Wilczak dopiero, gdy Rosjanie sami go wreszcie nocą opuścili. W górach, po zdobyciu Bartnego, udało się wedrzeć na masyw Magury Wątkowskiej i w Foluszu zejść na pogórze. Po zdobyciu następnego dnia Cieklina i sąsiednich wzgórz druga linia obrony rosyjskiej także przestała istnieć, a kolejnych nie było.

5 maja był już początkiem ostatecznej katastrofy armii Dimitriewa. Ostatnia jego nadzieja, rzeka Wisłoka, została sforsowana w kilku miejscach naraz. Padł Żmigród, otwierając drogę na Duklę. Równocześnie rozpoczęła się austro-węgierska ofensywa z południa na Karpaty. Bufonada gen. Ławra Korniłowa, który nie wykonał rozkazu odwrotu z Węgier na północ, sprawiła, że cała 48. Dywizja Piechoty wraz z nim samym trafiła do austriackiej niewoli. Rosyjscy żołnierze od wielu dni pozbawieni ciepłych posiłków, amunicji i sensownego dowodzenia, wytrwale ciągnąc za sobą w błocie działa, z których i tak nie mieli czym strzelać, stracili wolę walki. Do 13 maja atakujący zajęli cały obszar między Wisłokiem a Sanem, a 3. Armia straciła 140 tys. żołnierzy, połowę dział i karabinów maszynowych. Kozłem ofiarnym został Radko Ruskow Dimitriew, którego pozbawiono dowodzenia. 3 czerwca odbity został z rąk Rosjan Przemyśl, a w kilkanaście dni później Lwów.

Jedna z największych bitew Wielkiej Wojny, a z pewnością najważniejsza na froncie wschodnim, nie wpłynęła na ostateczny wynik całego konfliktu, nie rozbudziła też masowej wyobraźni, którą w całości zajęły okopy spod Sommy i Verdun, przez co została niemal zapomniana. Pewnie właśnie z myślą o dodaniu jej rangi nazywa się ją czasem małym Verdun, choć ta szybka operacja manewrowa, dokonana przy wcześniejszym zapewnieniu zdecydowanej przewagi jednej ze stron, była całkowitym przeciwieństwem długotrwałej wojny na wyniszczenie prowadzonej w okopach. Bitwa gorlicka przesądziła o losie Rosji, która odtąd przestała się liczyć w tej wojnie, a klęska zdemoralizowała wpierw armię, a później całe społeczeństwo rosyjskie, dając początek rozkładowi imperium i torując drogę do władzy bolszewikom.

Z pewnością wbrew intencjom zmagających się pod Gorlicami mocarstw największe znaczenie operacja miała dla odrodzenia się niepodległej Polski. W jej efekcie cała Galicja i Królestwo Polskie, aż po Kurlandię, znalazły się pod panowaniem państw centralnych, które – jak wiemy – ostatecznie wojnę przegrały. Trudno wyobrazić sobie rozmowy o odrodzeniu państwa polskiego w sytuacji, gdyby w 1918 r. te tereny nadal były we władaniu choćby i najsłabszej, ale będącej sojusznikiem zwycięskich mocarstw Rosji.

źródło informacji: rp.pl

(J.R)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(4)

abcabc

1 1

Moi dziadkowie z różnych stron Polski walczyli w tej bitwie po jednej stronie - w armii pruskiej i austro-węgierskiej; szczęśliwie przeżyli. 09:34, 15.05.2017

Odpowiedzi:1
Odpowiedz

AryskafanderAryskafander

2 12

Ależ ten PiS podzielił Polaków - w różnych armiach, w różnych mundurach, przeciwko sobie... Coś okropnego! 16:30, 16.05.2017


reo

RychuRychu

0 2

No to solidnie walczyli jak przezyli.. Haha wojownicy co drugi dziad ktory przezyl po prostu sciemnil a nie walczyl 22:05, 24.09.2020

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

morganghostmorganghost

1 0

Zdjęcie w artykule było już zgłaszane do NAC do poprawki. Widać na nim ćwiczenia kompanii szturmowych 100. Cieszyńskiego Pułku Piechoty na potoku Bielanka przed ofensywą gorlicką w kwietniu 1915r. 22:19, 24.09.2020

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

0%